Właściwie to w tym miejscu powinnam wkleić fotografię tej brzozy, co się wczoraj właśnie tak ozłociła i sczerwieniała.
– Wtedy, Laka, sama byś wiedziała, o czym mówię. Ty też przecież mieszkasz w tej brzozie
i z pewnością, tak samo jak ja, wypiękniałaś od jej piękna.
– A spojrzałaś w górę, zobaczyłaś ten nasycony błękit, od początku nieba po jego koniec, pokręciłaś głową na wszystkie strony i wszędzie tak samo błękitno-błękitnie ci było?
– Laka, jaka ty jesteś? Wiem już, że mieszkasz we wszystkich drzewach i kwiatach, i w trawie
i w ostach nawet też. Jak to jest mieszkać wszędzie a zarazem nigdzie? Być w cząsteczce każdej rośliny jednocześnie? Wiem – duchy wszystko mogą. Jakoś to tak trudno objąć rozumem. Więc rezygnuję i nie pytam już umysłu. No, więc mieszkasz wszędzie.
A pamiętasz nasze pierwsze spotkanie?
Była wtedy jesień, jak teraz. I też złociło się wszędzie, i czerwieniło i brunatniało – tak łagodnie, stopniowo, prawie niezauważalnie. Laka, ja jeszcze wtedy nie wiedziałam, że to ty tak każesz tym wszystkim liściom się przebierać. Ot, po prostu – znowu przyszła jesień.
A one tak wystawiały się do słońca, żeby się jeszcze pogrzać trochę i pokokietować moje zmysły. Szeptały mi o pożegnaniu, ale tak słodko – tak nie na zawsze, tak na chwilę. I tylko dlatego mogłam się wtedy z tym pogodzić. Głaskały mnie po twarzy, czepiały się moich rękawów, jakby chciały skupić na sobie całą uwagę moją.
– Laka, ja już wtedy czułam, że one mają duszę i język swój mają, słuchałam tego poszumu, ale nie rozpoznałam szeptu, prawie ludzkiego. Dlaczego wtedy jeszcze nie czułam, że jesteś prawdziwa? Że po prostu istniejesz i już? Nie dorosłam jeszcze? Patrzę przecież na te twoje mieszkania już tyle lat, a dopiero teraz, ty… tak nagle… hmmm…
Po tym popołudniowym olśnieniu złotem, czerwienią i brunatnością, kiedy to kolory pachną, nastąpił poranek mglisty, zimny i pochmurny. Spojrzałam z łóżka w okno i opadłam z powrotem na poduszkę. Czułam się obrażona i urażona. Jak to tak? Wczoraj złoto a dzisiaj błoto? Wyszłam na próg domu i oniemiałam; na wszystkich twoich mieszkaniach, Laka, i na mieszkaniach twojej siostry (Haumea jej na imię, prawda?) leżał śnieg. W połowie października. Stałam z opuszczonymi rękami i nie czułam co czułam. A potem nagle ta fala złości. Tak się nie robi. Tak nie można.
Jak błysk wróciło wspomnienie tamtego poranka, kiedy też pierwszą myślą moją było „Tak się nie robi”. Na poduszce jeszcze ślad jego pięknej, kształtnej głowy. Jeszcze wargi obolałe tak szaleńczo cudownie od jego mocnych, gwałtownych pocałunków; każdy ruch mego ciała tak słodko przywoływał jego ciężar i dotyk tych najlepszych na świecie rąk. A on stanął w progu, oparł się tymi najlepszymi z najlepszych dłońmi o framugę, popatrzył na mnie, a ja już czułam, już wiedziałam, już w gardle miałam kamienie. Chciał coś powiedzieć, ale nie, oczami nie pozwoliłam. A wczoraj tak pięknie, tak prawdziwie, tak jednomyślnie, jednogłośnie i jednocześnie: nasze ciała, serca i umysły.
– Laka, czy ty wiesz, co to jest seks mózgów? Czy ty, jako duch roślin, masz mózg?
A piersi masz i tę cudowną naszą kobiecą resztę?
– Laka, czy ty masz gardło, które robi się jak papier ścierny gdy wymawiasz w pustkę jego imię? Czy ty masz nogi z kolanami miękkimi jak wata, udami mokrymi od tej osłabiającej wilgotności, kiedy to tracisz kontrolę nad całą sobą? Czy ty, Laka, zakładasz nogę na nogę i czujesz wtedy jak to jest trudno trzymać je grzecznie razem, – bo on jest obok. Albo nawet niekoniecznie jest – wystarczy myśl intensywna, skojarzenie, wspomnienie dotyku tych najlepszych w całym świecie rąk na tych kolanach, na tych udach i pomiędzy nimi. Przecież masz żeńską płeć – to w czym się ta twoja żeńskość przejawia? Rozumiesz co ja czuję? Wieczorem złoto myśli
i czerwień warg a rano odchodzące plecy. A teraz ten śnieg. Tak się nie robi.
– Laka, a co ty czułaś, kiedy ten śnieg cię zakrył i zdusił i nakazał ci zostać ze swoim ciężarem, choć ty jeszcze cała byłaś w gorączce złota i czerwieni?
Stałam tak nieruchomo i patrzyłam jak śnieg przygina gałęzie wszystkich moich drzew do samej ziemi. I wtedy rozpoznałam, tam, w swoim środku, ten sam skowyt, ten sam jęk. Rzuciłam się pod te drzewa i strząsałam śnieg, a gałęzie umykały po swoją wolność do nieba
i kołysały się jeszcze, w pokłonach dziękując mi za oswobodzenie. Byłam cała przemoczona. Drzewa chwiały się – dziwnie to wyglądało, bo wszystko inne stało sobie spokojnie; tylko one tańczyły w tym tańcu dziękczynnym. Spojrzałam przed siebie – na las. O Jezu, ile tam tych drzew jęczących i konających od tego pięknego, choć zabijającego swym ciężarem puchu! I dalej, hajda, w ten las! Ciągnęłam gałęzie w dół i potrząsałam nimi. Śnieg spadał ciężko, nie chciał, cholernik jeden, puścić i musiałam mu dokopać, żeby się poddał. Zabrakło mi tchu, włosy właziły do oczu, woda wlewała się do rękawów i butów. Ale dalej, jeszcze ta sosna, tylko ta jedna i wracam. Ale ta następna też płacze i prosi, to jeszcze tylko z niej jednej, tylko jeszcze ten jeden grab i koniec. No, nie mogę ich tak zostawić przecież! Tamtym to dobrze , ale dlatego tylko, że dostał im się przywilej stania na brzegu tego lasu. A ta reszta to ma cierpieć ,bo ją ty, Laka, ustawiłaś troszkę dalej?! Więc jeszcze kilka, ale nie mogę już, nie mogę. Laka, to przecież twoje mieszkania sprzątałam, gdzie ty wtedy byłaś? W Puszczy Białowieskiej tańczyłaś czy na pustyni dodawałaś ducha (Ducha?! ha, ha, ha…) temu kaktusowi, co sam jeden chciał być podziwiany wśród tych piasków i przywoływał ciebie i musiałaś porzucić swoje śliczne, wygodne mieszkania i pędzić tam do niego, bo taki samotny i opuszczony, choć sam sobie tak wybrał – typowy facet. Ktoś kiedyś powiedział: „Nie wyczerpiesz całego morza dzbanem, ale to co zaczerpniesz też jest morzem”. Laka, musiałam ratować się takim myśleniem. I powlokłam się do domu, spodnie mi opadały pod ciężarem wody, buty nie były butami tylko jakimiś ruchomymi miskami na wodę. Obejrzałam się za siebie. Widziałam tylko te twoje mieszkania, dla których nie starczyło mi sił. Było mi źle, Laka, z tym widokiem. One zostały i musiały ratować się same. Wierzyłam, że im się to uda, choć niejedna gałąź padła złamana, oderwana od swojego źródła mocy.
Mnie też tamten poranek oderwał od niego. Bolało, Laka, cholernie bolało, ty to wiesz najlepiej. Tak przywalona tym bólem przeleżałam kilka lat. Patrzyłam znieruchomiałymi oczami na powroty do życia w twoich mieszkaniach; nic się wtedy nie złociło i nie czerwieniło dla mnie. Odwracałam głowę, przyklejałam się do łóżka, skłębiona jak embrion. Ale poszłam kiedyś do tych drzew, którym pomogłam powrócić do nieba i tam usłyszałam ciebie, Laka. Już wtedy czułam, że to do mnie tylko mówisz poprzez szum brzozy i zapach sosny. I stałam się nimi, tańczyłam na wietrze jak one. I odtąd jestem znowu, Laka, żyję. Odrodzona, odnowiona, dobra.
Dobra jestem, Laka, dobra jak cholera. „Najzieleńszej chcę zieleni” – mówił F.G. Lorca. A ja najlepszego chcę dobra.
Ty przecież wspierasz przyciąganie. Przywołaj je do mnie, proszę, wszak przyciąganie właśnie jest twoim ziemskim zadaniem.
Posiedzisz ze mną jeszcze trochę, Laka?