Duchy żywiołów – Haumea – Claire

Matka Pele, jej imię oznacza „Budowniczy”, kolorem jest czerwony. Przypisana jest zasadzie Kala – nie istnieją żadne ograniczenia. Bogini ziemi, reprezentuje żywioł kamienia. Symbolizuje odrodzenie i uwolnienie oraz wszystko, co pochodzi z ziemi (dobra materialne, bogactwa). Jest zazwyczaj wiązana z zapasami żywności, małżeństwem, urodzinami i odrodzeniem. Jej żywiołem jest kamień, a zwierzęciem kałamarnica i ptak morski. Jej rola to „dostarczycielka”. Może być przywołana, aby dostarczyła wszelkiego rodzaju obfitość i prosperity. Jej ziemskim zadaniem jest troszczenie się.


Odkurzanie książek, taka zwykła czynność, takie normalne domowe porządki zaprowadziły mnie dzisiaj do Ciebie. Ten zeszyt, zapisany ołówkiem, zwykłym ołówkiem, przeleżał się dobrych kilka lat pod stertą innych papierzysk. I teraz myślę sobie, że dobrze się stało, że od tak dawna nie czytałam moich zapisków. Teraz jestem gotowa zmierzyć się z tamtym czasem. Teraz już nic, nic nie zaboli, jestem wolna, a właściwie uwolniona od ówczesnego toksycznego uzależnienia – swego własnego przecież, na własne żądanie stworzonego miłowania. Teraz jest tak, jak to tak naturalniei prosto, tak wprost do duszy napisał ś.p. ksiądz Jan Twardowski w wierszu:

„Nic”
Jakie to dziwne
Tak bolało
Nie chciało się żyć
A teraz takie nieważne
Niemądre
Jak nic.

Rano, rano jest dobrze. Ranek jest nadzieją na dobre znaki, na dobre wydarzenia – albo chociaż na brak złych. Wieczór już nie, bo nadzieja prysła, sczezła. Nie było dobrych zdarzeń, nie było złych. Czekam znowu na świt, na rześkość oczekiwania. Ale teraz jeszcze jest ten dzień, ten tak bardzo długi, bardzo samotny letni dzień. Zauważ – to dzień jest samotny, nie ja. Ten kończący się dzień nie miał świadka swojego przemijania, bo ja byłam tak bardzo przy tobie. Choć ty, tam gdzieś daleko trwonisz czas i swoje talenty i nie masz żadnej świadomości, że miłuję cię aż tak, bez żadnych, żadnych granic. Ja ciebie nie kocham – ja ciebie miłuję. I dlatego tak ładnie umiem czekać. Czekanie nie jest przykre, choć jest smutne. Czekam na dobro, naturalnie. Na dobro, które spływa na mnie przez twoje dłonie. Pamięć ich dotyku leży sobie głęboko schowana, nieczęsto ją przywołuję, bo kiedy przywołana – kłuje prosto w serce. I choć jestem zaprawiona w sztuce czekania, to czasem wolałabym żyć na bezludnej wyspie, bo tam czekanie ma sens. I bycie całkowicie samą jest samotnością z wyboru, a nie z odrzucenia. To jest różnica, uwierz mi. A gdybym mogła sobie wybrać takie miejsce, to poproszę o Wyspę Św. Tadeusza Judy (jeśli taka istnieje!), bo on jest patronem od spraw beznadziejnych, czyli m.in. od takich ciężkich przypadków jak ja.

Ale na pewno nad brzegiem laguny, bo to byłaby piękna laguna – znasz moje uwielbienie dla morza- rozpaliłabym ognisko. Bo może jednak : ktoś? kiedyś? po mnie? dla mnie? Czekanie może być całkiem miłe w blasku ognia. Wyśmiewasz się z mojej wyobraźni. A przecież ona, tylko ona jest moim ocaleniem. Nitrogliceryną dla mojego serca w trakcie zawału tego miłowania. A przecież to nie tylko serce się rozwaliło, całe moje ciało jest w stanie zawału. Zabrakło czegoś…magnezu, cynku, potasu czy…..czy też może miłości? Ciepła swojego własnego nie starcza? Ciepło jako pojęcie, abstrakcja. Ależ nie, nie istnieje. Zawsze się kojarzy: słońce, ogień, kaloryfer. Ale wolę TAMTE ciepłe usta, tamte dłonie, tamte ramiona. I wreszcie ciepły oddech w moje uszy. Gdyby to ode mnie zależało, to chciałabym mieć jeszcze większe uszy, by zgromadzić w nich jeszcze więcej ciepła. Na potem. Na chłód bycia samej. I znowu łzy jak kamienie i coś się zwija w węzeł po lewej stronie mojego ciała. Tam pod piersią, pod tą, którą lubisz, bo tak pasuje do twojej dłoni. Ręce są takie ważne. Ręce dają i ręce biorą. Moja ręka w twojej. Ściśnij ją mocno. Daj i weź. No nie, nie płacz. Nie płaczę, to tylko ten kamień w gardle, tylko go przełknę. Teraz już dobrze, lżej. Już mogę sama utrzymać ten ciężar pod lewą, pod tą którą lubisz. Bo pod nią już tylko serce, a tam się nie dostanę, bo całe pełne jego.

No więc skoro całe serce jest nim, to gdzie jestem ja? No przecież ja też jestem, w jakimś innym wymiarze, ale jakoś jestem, choć nadziei na wolnostojeństwo ani okruszka…Ależ to ja jestem okruszek, taki mały, choć kiedyś był chlebem całym. Cząstka całości jest tez całością. Z całego chleba został tylko okruszek. Taka mała drobinka. Taki los. Ale nie myśl już o okruszku, myśl o całym chlebie, którym kiedyś byłaś, a którym już nigdy nie będziesz, bo przecież przyszłość już była.

I znowu boję się nocy, nie dlatego, że jestem sama wśród lasów; bo noc to puste łóżko, a poduszka taka duża. Może i dobrze, bo może wchłonąć dużo łez. Nie, bo znowu ten cholerny kamień w gardle. Okruszku, ależ za tych kilka godzin do świtu będzie ranek, który tak lubisz. I tę chłodną rosę pod stopami i prawdziwie świeże powietrze, a nade wszystko tę obietnicę, którą sama sobie obiecałaś. Poduszko, jesteś jak taki duży policzek, do którego się ufnie przytulę. Taki duży, taki jego policzek. Tylko dlaczego jesteś taki gładka?

I tak minęła kolejna noc, wygrałam w tej walce. Rozumiem, że się walczy z kimś, ale z sobą samą? Mission impossible! Jaki jest sens walki, jeśli znasz swojego wroga do cna? Nie możesz przyłożyć w mocny punkt, bo są tylko słabe. Mówisz, że skoro tych mocnych nie ma, to mogę je sobie stworzyć. Tak, ale jeszcze nie dzisiaj. Dzisiaj się jeszcze pławię w moich słabościach. Ale już od jutra…nie, bzdura, nie tak, dobrze – już tutaj, teraz, ja….Ale przedtem znów nastanie noci zamieranie nadziei. Jakiej nadziei, Okruszku?! Na cały chleb?

Świt. Chodzę w piżamie po trawie. Właściwie stąpam a nie chodzę. I stąpam mocno, jakby od siły nacisku moich małych okruszkowych stóp zależało moje uzdrowienie, mój lot po uwolnienie.

Tak właśnie wróciłam do domu, zamknęłam za sobą drzwi i otworzyłam szeroko okno. Przede mną w oddali skrzyła się czerwono-złota zorza świtu. A ja stałam i wtapiałam się w bezkres nieba. Było mi dobrze z tym widokiem. Z czystą, neutralną obserwacją faktu, że tak właśnie było. Chciałam, żeby to odczucie jeszcze trwało. Nie istniał czas, zimno ani ciepło, nie istniał ból, ani żadne inne ograniczenia. Patrzyłam – a nie widziałam. Słuchałam – a nie słyszałam. Pustka. Było mi niewypowiedzianie dobrze. Z każdą chwilą cudowniej. Taka lekkość. Takie dobre nieistnienie. Takie dobre wszystko. Takie dobre nic.

Claire