Warsztaty Ho’oponopono i mapy relacji – Martyn Carruthers

Artykuł ten to osobista relacja uczestnika kursu, tak więc czytelniku przygotuj się na ględzenie o różnych sprawach, czyli tak zwane osobiste wywody ;-)
Miałem okazję uczestniczyć w tych warsztatach. Zwabiło mnie hasło Ho’oponopono.


Tak tak, zwabiło mnie :-) ponieważ tyle w moim życiu się dzieje, że czasu na podobne wyjazdy kursowe nie starcza. A ten kurs był wyjątkowy – mogłem zgłębić wiedzę dotyczącą Ho’oponopono z innej ręki niż poznałem do tej pory oraz spotkać się z przyjacielem, z którym widujemy się od wielkiego święta. Dlatego też wyruszyłem w drogę do Wrocławia i powróciłem pełny wrażeń. To prawie jak przygoda Kubusia Puchatka ;-)

Cały ten wyjazd, już od samego początku dla mnie był magiczny. Wystąpił zalew tak zwanych synchroniczności. Pojawiły się już przed samym wyjazdem, aby nasilić się w drodze do Wrocławia i zakończyć spokojnie po powrocie. Te synchroniczności to mogłoby się wydawać że są to dziwne zbiegi okoliczności, które utwierdzają człowieka, że jest na dobrej drodze. Inni ludzie zwą je zestrojeniem ze swoim wyższym ja.
Mały przykład: kilka dni przed wyjazdem gdy rozmyślałem na jego temat, a miałem wtedy mieszane uczucia, wahałem się czy pojechać – czy czasami nie zawalę terminów w pracy, czy dla żony nie będzie mój wyjazd zbytnim obciążeniem, to zaraz po zakończeniu tych rozważań odebrałem pocztę elektroniczną, a tam mój wzrok przykuła wiadomość z tematem „warto przyjechać do Wrocławia”.
Resztę tych „synchroniczności” pozostawię dla siebie, to są zbyt osobiste doświadczenia.

Ten kurs dla mnie to była magia. To było utwierdzenie się w tym co noszę w sobie, no i mała przygoda.
Co ciekawe, Ho’oponopono którego naucza Martyn Carruthers, jest całkowicie odmienne od Ho’oponopono Simeony Morrnah, a to drugie właśnie opiera się na tym samym rdzeniu, na którym spoczywa moja baza systemu przekonań. Czyli mogłoby wydawać się, że kurs ten to była strata czasu. Jednakże tego typu wyjazd to wielkie doznanie, ponieważ dzieje się mnóstwo rzeczy poza logiczną świadomością.
Jak już napisałem – doświadczenia wzmocniły we mnie to co już się zalęgło na dobre. Druga rzecz to liznąłem temat starych Hawajów. Tu warto nadmienić, że Martyn pobierał nauki od rodowitych kahunów, czyli takich, którzy w linii prostej przekazywali wiedzę rdzennym potomkom.

Użyłem słowa liznąłem, ponieważ dla mnie dwa dni na przyswojenie sobie tych technik, to jest troszkę za mało. To taki wstęp mógłbym powiedzieć inaczej.
Moje osobiste wrażenie jest takie – techniki, które poznałem doskonale nadają się do namierzenia bądź przybliżenia do źródła problemu. Przynoszą one także ulgę, uwolnienie od brzemienia problemu, lecz tu pojawia się problem. Problem wynika z małej ilości czasu jakie było dane na ich zgłębienie. Tak więc uzdrawiająca moc tych procesów jest jakby przyćmiona. Człowiek ruszył z kopyta, namierzył, określił pewne sprawy i potem mała konsternacja – co dalej?

Ćwicząc na kursie to co przekazywał Martyn Carruthers wpadałem w kolejne synchroniczności. Jak już nadmieniłem było ich mnóstwo. Jedne przed wyjazdem, inne w drodze, inne u przyjaciela, a jeszcze inne na kursie. I tak zdobyta wiedza raz że utwierdza mnie w mojej ścieżce, a dwa otwiera kolejne drzwi, albo może inaczej – osłabia klapki na oczach umysłu?
Ćwiczenia, których na warsztatach było kilka, wyglądały tak że ludzie łączyli się w pary i wykonywali określone czynności. Wydawało by się, że to nie zadziała. No ja przynajmniej miałem takie obawy. Ludzie nie znający się nie są zbyt ufni do otwierania swego wnętrza, zwłaszcza gdy w tam ukazują się ich bolączki. Do tego jeszcze dochodzą myśli w kategoriach – czy ja to potrafię? czy zdobyłem już dość wiedzy na ten temat?
Pomimo to działa się tam prawdziwa magia (wiem wiem, nadużywam tego słowa ;-). Przynajmniej w moim przypadku tak było, a jak wspomniałem na początku, jest to osobista relacja.

A teraz coś konkretniejszego – czego się ludzie uczyli?
Ho’oponopono które przekazywał Martyn Carruthers, jak sam to ujął, jest to wiedza Hawajczyków sprzed około 200 lat dostosowana do czasów obecnych, tak aby uzdrawiać relacje, związki w rodzinie.
Dostosowana musi być, ponieważ w takiej formie w jakiej istniała dawniej, teraz nie miała by prawa zastosowania. W tych odległych czasach jedną wioskę zamieszkiwała społeczność głównie spokrewniona ze sobą. Ludzie bardzo dobrze znali się. W dodatku kahuna danej wsi znał na wylot ich mieszkańców, a gdy trzeba było zwołać spotkanie rodzinne aby uzdrowić źródło problemu, łatwo wtedy było zebrać bliskie sobie osoby. Dzisiaj świat wygląda znacznie inaczej – ludzie migrują często i daleko, rodzina jest rozrzucona po wielkim świecie, który wydawałoby się pędzi jak rakieta i dlatego nawet osobom niedaleko siebie mieszkającym ciężko jest się zgrać aby móc się spotkać.
Stąd też techniki skuteczne w dawnych czasach, obecnie byłyby trudne w zastosowaniu i Martyn Carruthers przez wiele lat szlifował je zbierając wszystko pod szyldem Soul Work. Ten kurs to jego wycinek.

Podsumowując, Martyn Carruthers bardzo spokojnie i na wesoło rozprawiał o narzędziach, które w rodowitych Hawajach wchodziły w skład ogólnie pojętego Ho’oponopono. Jest tylko jedna rzecz, która kładzie cień na ten warsztat – poczucie niedosytu i mały mętlik w głowie wynikający chyba z niedouczenia. Powodem jak dla mnie jest zbyt krótki czas. Przypuszczam, że dwa dni to stanowczo za mało na poznanie zaprezentowanych technik, których zadaniem jest przynoszenie wolności.
W tym co nauczał Martyn piękne jest to, że jest to praktyczna wiedza i bardzo elastyczna, jak zresztą cała wiedza z dawnych Hawajów schowana za nowożytnym określeniem Huna. W skrócie najlepiej oddaje ten urok siódma zasada – Skuteczność jest miarą prawdziwości. Krótkie to hasło, ale im dłużej człowiek je zgłębia, tym podchodzi do tego tematu z większym szacunkiem.

Ktoś mógły też powiedzieć, że jest zawiedziony tym, iż to Ho’oponopono jest zupełnie inne niż to, którego nauczył się na kursie u pani Anny Kligert. Wcześniej wspomniałem już o tym, ale należy to bardzo mocno podkreślić – to są dwie różne sprawy: Ho’oponopono którego naucza Martyn Carruthers oraz to przekazywane przez Annę Kligert. Są to tak diametralnie różne podejścia do tematu przywrócenia porządku w umyśle, że nie ma jak ich porównywać. I w żaden sposób nie można też osądzać, która jest skuteczniejsza i tym podobne. Jeden człowiek wykorzysta pierwszą, innemu druga przypadnie do serca, a ktoś inny pójdzie dalej szukać innego narzędzia. Ile ludzi tyle dróg. Jest tylko jeden cel – odnalezienie własnej tożsamości.

A teraz krótkie kino, czyli coś milszego dla oka niż wchłanianie liter :-)
Film z warsztatów

Doznania opisał: Lambar